Dzień dziewiąty - 22 września 2012

Rankiem rodzinka zaskakuje nas śniadaniem. Podobnie jak na kolację dotajemy dwa duże chleby. Tej nocy rodzina spała w izbie głównej, wszyscy porozkładali się na ziemi koło wejścia, starsi i młodsi. Najprawdopodobniej odstąpili nam swoją izbę do spania. To się nazywa gościnność! Szybko zbieramy sie żeby nie robić rodzinie kłopotu. Dziękujemy arabskim słowem 'szukran' i dajemy rodzinie trochę pieniędzy. Bo jak tu odwdzięczyć się za gościnę? Przed domem robimy jeszcze kilka pamiątkowych zdjęć.


Ruszamy. Dziś chcielibyśmy dojechać do wielkiego jeziora Bin-el-Ouidane leżącego obok miasteczka o tej samej nazwie. W razie gdybyśmy nie dali rady, pomyślimy o transporcie. Podczas zjazdu spotyka mnie niemiła niespodzianka, leżące na poboczu psy zrywają się i biegną tuż przy mojej nodze. Ogarnia mnie strach, trochę się naczytałam o wściekliźnie w Maroko. Do tego te wiejskie psy do małych nie należą. Przyspieszam, lecz nagle czuję, że coś (pewnie pies) uderza w sakwę. Być może sakwa uchroniła mnie przed ugryzieniem? Od tej pory boję się tych odpoczywających na poboczach psów. Za wioską znajdujemy swego rodzaju azyl z kilkoma krzaczkami. Każdy rozchodzi się w swoją stronę. Trzeba dać upust temu, co trzeba było zachować dla siebie w gościnie u przemiłej rodzinki. Uff. Ruszamy dalej a po drodze zaliczamy sklepik z napojami. Dalsza droga doprowadza nas do doliny i jedziemy wzdłuż wyschniętego koryta rzeki. Przekraczamy mostek na rozstaju dróg i kierujemy się w lewo na El Ksibę. Atakujemy kolejny mały sklepik i uzupełniamy zapasy batoników. Radek zjada jednego, a ponieważ nigdzie nie ma kosza przekazuje opakowanie
panu sprzedawcy, który zamiast ulokować trudnorozkładający się śmieć w specjalnie do tego celu przeznaczonym pojemniku, wyrzuca go ... przed sklep. No tak to niestety wygląda. Dalszy odcinek drogi jest dość żmudny. Palące słońce i liczne serpentynki pod górę. Mijamy małą wioskę. Ze zgrozą patrzymy na koryto rzeki pokryte warstwą śmieci. Najłatwiej przecież wrzucić odpady za skarpę.

No to zaczęła się ponownie wspinaczka. Przed nami wyrasta olbrzymia góra do pokonania. Takich nachyleń już dawno nie było. Osobiście muszę robić sobie chwile przerwy na łyka wody po każdych kilkudziesięciu metrach. Droga jest długa i mocno nachylona, do tego wieje lekki wiatr, który nie ułatwia. Podjazd zajmuje mi jakąś godzinę i dojeżdzam do chłopaków. Robimy sobie po zupce - gorącym kubku. Przed nami obietnica dobrego - piękna droga w dół. Zjeżdzamy. Okazuje się jednak, że długo się ta drogą nie cieszymy, wkrótce zaczyna się pofałdowany teren, a ponieważ nie jesteśmy już na takich wysokościach jak kilka dni temu, słońce też daje sie mocno we znaki.


Droga doprowadza nas do wioski w środku pustkowia, wioski po prostu położonej po obu stronach tej drogi. Kilka domów, a w środku wioski wielki targ. Tutaj chcemy coś zjeść i poszukać jakiegoś pick upa, który zabrałby nas i nasze rowery na pakę. Okazuje się jednak, że ani transportu ani tażina tutaj nie ma. Michał wynajduje knajpkę z telewizorem i starszą Panią smażącą na patelni jakieś rybki. Mówią na nie 'sardines'. Nieco dziwne takie rybki na środku suchego pustkowia ale co tam. Zamawiamy te rybki razem z duszonymi ziemniaczkami. Jedzonko jest niczego sobie!! Rybki może nieco tłuste, ale dają radę. Pijemy herbatkę. Inny i całkiem smaczny obiad. Po obiedzie idziemy na targowisko zobaczyć ja to wygląda. Tu oczywiście nie ma tu żadnych pamiątek, tutaj są towary pierwszej potrzeby, jedzenie. Wokół nas zbiera sie tłumek ciekawskich. Korzystamy z okazji i robimy zdjęcia. Przede wszystkim ciekawskim dzieciakom. Po sesji ruszamy w drogę. Poradzono nam żebyśmy spróbowali znaleźć transport w kolejnej wiosce. Okazuje się, że bardzo dobrze się stało. Za zakrętem czeka na nas nie mała niespodzianka! Przepiękny długaśny zjazd z widoczkami! Zakończony wprawdzie kolejnym wietrznym podjazdem, ale co tam.

Dojeżdzamy do większej wioski Tagelft. Znajdujemy 'centrum' z ruchiwym barem, gdzie wywołujemy zainteresowanie lokalsów. Chłopaki zamawiają herbatkę, a ja targuję się w sprawie transportu. Załatwione. Wkrótce zajeżdża pick up, taki na owce. Podrzuci nas do samego jeziora. Jakieś 40 km. Jest super. Ładujemy rowery i siadamy na pakę. Jedziemy smagani wiatrem i słońcem. Jest cudnie! Jak dla mnie to właśnie o to chodzi w podróżowaniu, o te zaskakujące, nowe sytuacje, o wiatr we włosach i spontanicznie dziejące się dobre rzeczy. I dobrzy ludzie po drodze. I to chwilowe poczucie, że niczego już więcej w życiu nie potrzeba. Chwilo trwaj! Droga, którą pokonujemy ostatecznie przekonuje nas o słuszności decyzji o skorzystaniu z transportu. Do wieczora na pewno nie pokonalibyśmy tych wszystkich wzniesień. Kierowca jedzie w miarę spokojnie, tylko czasem można się przestraszyć, jak z pełnym impetem wchodzi w zakręty na wąskiej, serpentynkowatej drodze z przepaścą po jednej stronie... Ale aby uspokoić czytelnika, kierowca ten całkiem rozsądnie używa przed takim zakrętem donośnego klaksonu. Więc wszystko jest bezpiecznie, po marokańsku. Spoko Maroko!

Dojeżdzamy do jeziora. Jedziemy dalej na rowerach jakieś 15 km, musimy jeszcze dotrzeć na drugą stronę, koło tamy i tam dopiero poszukamy noclegu. Robi sie późno, słońce chyli się już ku zachodowi. Dzięki temu jezioro i otaczające go grunty pławią się w ciepłych kolorach. Wygląda to naprawdę ładnie. Szkoda, że właśnie padła mi bateria w aparacie. Na szczęście chłopaki robią fotki.


Powoli zapada zmrok. Pierwszy raz jedziemy po ciemku. Nie wiemy gdzie dziś będziemy nocować. W końcu docieramy na miejsce i po ciemku rozglądamy się za noclegiem. Znajdujemy camping i tam nieco drożej niż wcześniej wynajmujemy pokój. Jest ładnie i przytulnie. Na kolację serwują pełen zestaw marokańskich przysmaków. No to po tażinie! i przepysznym soku świeżo wyciśniętym z pomarańczy. Dziś chyba wszyscy mają dość, po kolacji zwyczajnie idziemy spać...





Dystans dnia: ok. 57 km

Różnica wzniesień: 1390 - 1150 - 800 m n.p.m.