Dzień ósmy - 21 września 2012

Rano wstajemy wypoczęci, choć niektórzy po nocnych przygodach w kibelku. Śniadanko jakie w blasku wstającego słonka zaserwował nam przemiły Pan to największe i zarazem najlepsze śniadanko dotychczas. Chlebek, naleśniki, marmolada, oliwa, herbatka, kawka...Objadamy się więc na całego. Po śniadanku czyścimy rowery z wczorajszego kurzu, planujemy drogę. Dziś jedziemy dalej na północ w kierunku miejscowości El-Ksiba, zobaczymy jak daleko uda nam się zajechać.


Wyruszamy, za miasteczkiem piękne widoki na góry, które dziś znów są inne niż wcześniej. Po raz kolejny jestem zauroczona rozmaitością krajobrazów Atlasu. I to na takich małych odcinkach, pod górę nie jedziemy przecież nawet z prędkością rozjuszonego osła. Za to w dół..., ale to później. Po kilku kilometrach natykamy się na piękne lazurowe jeziorko, kontrast głębokiego błękitu i buropomarańczowego pylistego otoczenia robi oszałamiające wrażenie. Do tego czyściutkie błękitne niebo. Marzenie. Jedziemy dalej, wspinamy się po serpentynkach. Mijamy pasterzy i dojeżdżamy do samotnej, popisanej ze wszystkich stron skały. Chłopaki wspinają się na sam szczyt i robimy sesję. Tak mocno wieje, że na szczycie trudno jest ustać, więc do zdjęcia pozuję na siedząco. Wkrótce dojeżdza Michał i ma dla mnie niemałą niespodziankę - moje zapasowe karty pamięci z apartu, które wypadły mi po drodze... Gdyby nie Michał, nie byłoby tej strony, tylko wielki żal za utraconymi fotkami - dzięki Michał! Jeszcze chwilka odpoczynku i ruszamy. Tym razem w dół, okazuje się że w dół i tylko w dół, i pędzimy tak w dół i skręcamy, a każdy zakręt jest znów w dół, a za nim kolejny dół... No, tak
można jechać! Czujemy powoli, że tracimy wysokość, nad nami pokazują się wysokie szczyty, wokół więcej zieleni no i powietrze dużo bardziej nagrzane słońcem. W jednej z wiosek zatrzymujemy się na Colę.



Jedziemy. Kilka podjazdów i odpoczynki na szczytach, podczas jednego z nich znajduję interesujący kamień z odciskiem jakiegoś skamieniałego stworzenia. Maroko jest rajem dla paleontologów. Jedziemy dalej. Targa nami wiatr, który w dodatku wieje nam w twarz.

W pewnym miejscu trafiamy na rozgałęzienie dróg prowadzące do jakichś urokliwych skał, Wybieramy jednak głos rozsądku - drogę w dół na obrany cel, w kierunku przeciwnym od cudów przyrody. Chyba jesteśmy zmęczeni. Zaczynamy myślec o obiedzie. Na 64 km od Imilchil natrafiamy na wycieczkę młodych Marokańczyków. Jadą z Casablanki. Jakże inaczej wygladają od ludzi mieszkających na wsiach! Są piękni, łanie ubrani i jakcyś tacy nowocześni.

Decydujemy się skręcic do pobliskiej wioski Tizi-n-Isly na obiad. Wioska robi na nas dziwne wrażenie. Architektura jakby inna, czuję się trochę jak na dzikim zachodzie. Dużo ludzi, widac że dzis dzień targowy. Znajdujemy faceta, który zapewnia nas że tażina zrobi w 45 minut. Rozsiadamy się przy stoliku koło ulicy. Koło nas parkują samochody i przechodzi mnóstwo ludzi. Czekamy, czekamy... Michał robi zakupy u Pana który obiera orzechy włoskie z zielonyh łupin. Kupuje troche świeżutkich orzechów - sa pyszne.

Po 45 minutach tażin się nie pojawia, nawet jego zapach nie krąży w powietrzu. Po kolejnych 15 minutach, mamy coraz więcej wątpliwości i jesteśmy lekko podirytowani. Ide do kantorka gdzie robi się nasz tażin spojrzeć na czym stoimy... A tażin stoi na kuchence gazowej i dochodzi... Pan zapewnia nas że jeszcze kilka minut. Po kolejnym kwadransie jesteśmy gotowi odjechać. Wtedy tażin pojawia się niczym cud. No, w porównaniu do poprzednich doświadczeń nie jest to cudo, ale da się zjeść. Spieszy nam się trochę, bo dzień zaczyna się kończyć, a my jeszcze nie przejechaliśmy stosownej ilości kilometrów.

Po obiadku zbieramy się i wyjeżdzamy z miasteczka odprowadzani ciekawskim wzrokiem mieszkańców. Za miasteczkiem kolejne serpentynki i to dość ostro w górę. Słonko już coraz niżej. Myślimy o jakimś transporcie. Próbuję zatrzymać jakieś pojazdy, ale nikt nie chce wziąć 4 rowerów z przypisanymi do nich pasażerami. W końcu na pewnym szczycie znajdują się szaleńcy z samochodem wypakowanym po brzegi, którzy chcą nas jeszcze do tego wszystkiego dopakować. Ale ponieważ przed nami perspektywa z górki, rezygnujemy (pomijając fakt niebezpiecznej jazdy z tymi Panami). Jedziemy pędem w dół. Słońce już zaszło i zrobiło się chłodno. Myślimy o noclegu w namiocie. Po kilku kilometrach i już po ciemku docieramy do wioski. Darek rzuca hasło że można by się zatrzymać u tubylców. Michał wcale nie słysząc tych słów, z własnej inicjatywy pyta panią stojącą przy ogrodzeniu czy by nas nie przenocowali. I oto wkraczamy na teren jednego z większych przeżyć podczas tej wyprawy - rodzinka zaprasza nas do środka!


Wchodzimy do obszernej izby z klepiskiem. W chacie mieszka bardzo duża wielopokoleniowa rodzina. Głową rodziny jest dziadek w białej dżellabie co mozna wywnioskować po jego zachowaniu, dyryguje innymi i pokazuje nam miejsce gdzie mamy sie udać - czyli drugą izbę, wyposażoną w szafę i telewizor. W tej izbie kobiety rozciełają dywany i pokazują nam, że możemy tam spać. Przychodzi do nas babcia z miską wody i czajniczkiem i pokazuje, że możemy umyć ręce. Skromnie, ale bardzo gościnnie. Wszyscy się do nas serdecznie uśmiechają. Niestety nie możemy zamienić z nimi ani słowa, bo oni nie znają francuskiego, a my nie znamy ich języka. Wyjmujemy wszelkie słodycze jakie jeszcze mamy i rozdajemy licznym dzieciakom. Nasza izba ma okno i przez to okno zerkają co chwilę na nas ciekawskie twarze, po czym przychodzi babcia i zamyka okiennice, żeby nam nikt nie przeszkadzał. W pewnym momencie mamy wrażenie, że zebrała sie cała wioska, żeby nas sobie pooglądać. Na dworze, w ciemności słychać liczne głosy. Rodzina przygotowuje dla nas kolację. Przynoszą stolik i szklanki, do których młody chłopak nalewa nam herbaty. Potem na stoliku pojawiają się dwa chleby-placki. Do nich coś na kształt roztopionego, niebyt apetycznie pachnącego tłuszczu i jajko. Zjadamy. Rodzina proponuje nam tażin. Z początku odmawiamy, ale później stwierdzamy, że może to nie ładnie i prosimy o poczestunek. Trzeba przyznać, że był to jeden z najlepszych tażinów! Michałowi udaje się złapać trochę kontaktu z dzieciakami, gra z małą dziewczynką w kółko i krzyżyk. Jest przy tym dużo radości. Ja wychodzę i pytam młodej dziewczyny o 'toilette', ale ona pokazuje mi na migi, że nie ma tu czegoś takiego i prowadzi mnie za zabudowania pokazując miejsce, gdzie w blasku księżyca, z widokiem na góry mogę oddać się czynnościom fizjologicznym. Sen nie przychodzi łatwo, gdyż w izbie robi się bardzo gorąco, a na dworze jest bardzo głośno - impreza trwa do późnych godzin nocnych...





Dystans dnia: ok. 80 km

Różnica wzniesień: 2350 - 1390 m n.p.m.