Dzień siódmy - 20 września 2012
Rano wstajemy rześcy, za oknem pięknie świeci słoneczko i zachęca do wyjścia. Pan Ali przygotowuje dla nas herbatkę ze świeżą miętką, prosto z ogródka za hotelikiem.
Pycha. Śniadanko jest marne. Zapowiadany 'fromage' okazuje się jedną kostką serka topionego Kiri na osobę. Dobre i to. Wyruszamy. Przed nami spory podjazd, bo z tych naszych
2000 m musimy wjechac dziś na 3000!!! Podjazd zaczyna się niemal zaraz za zakrętem... i trwa... nie widać końca. Jedziemy drogą gruntową, która pnie się trawersem wzdłuż
zbocza, cały czas lekko pod górę. Droga ta służy również dla samochodów i ciężarówek jako jedyna by przedostać się na drugą stronę gór. Po drodze zresztą wyprzedzają
nas dwie ciężarówki. Nie łatwo sie jedzie bo droga pokryta jest dużą ilością kamieni, na niektórych zakrętach dopada nas silny wiatr podnoszący tumany kurzu. Im wyżej tym
piekniejsze widoczki i z większym zdumieniem obserwuję w dole nitkę drogi, którą pokonaliśmy. Każde zbocze wydaje się ostatnim, ale za nim wyrasta kolejne i kolejne. Droga jednak
nie jest nudna, widoczki przeciez cudne. Mijamy też stadko owiec i Pana Pasterza, ale już z daleka zabrania mi zrobić zdjęcie. Podobno w Maroku wierzy się, że zrobienie zdjęcia
zabiera duszę. Jednak nie wiem w co wierzyć, w końcu wystarczy kilka dirhamów i marokańczycy są gotowi tę duszę sprzedać. I to wielokrotnie! Zatrzymujemy się na herbatkę.
Radek wyciąga swój wspaniały zestaw w postaci suchego paliwa i maleńkiego, choć dość pojemnego czajniczka. Robię sobie owsiankę. W tym pustkowiu, zoranym wiatrem, gdzieś
ponad 2000 m nad poziomem morza, będę jadła owsiankę. Jakies to dla mnie niesamowite. Do tego to moja pierwsza owisanka w życiu. Hmmm, jakaś... niedobra. Ale pożywna za to.
Po porannym 'fromage' dodaje energii.
Jedziemy. Radek i Darek wysuwają się na czoło. Znikają za zakrętem. Nie ujechałam daleko i poczułam niestety po raz trzeci, że moja
tylna felga jedzie po kamieniach... Znów guma!! Michał pomaga mi z naprawą. Stwierdza, że moj bieżnik z tyłu jest bardziej zjechany niż ten z przodu i warto byłoby zamienić
opony. Daje mi swoja dentkę, moje pocerowane
wczoraj mogą długo nie wytrzymać na tych kamieniach. Wymiana zajmuje nam dobre pół godziny. Po wszystkim zaczynam odczuwać niegasnący niepokój o stan tylnego koła. Michał
radzi mi, żebym omijała kamienie, a najlepiej jak najmniej obciążała tył. Darek i Radek czekają na nas. Stwierdzają, że warto sie rozdzielić, bo coś wolno nam dziś
idzie. Umawiamy się na spotkanie w Imillhil, miasteczku jakieś ponad 60 km stąd. Najwyżej razem z Michałem weźmiemy jakiś transport. Wjeżdzamy na przełęcz. 3000 m np.
pm.! Czuję, że coś zdobyłam, własnymi nogami i determinacją. To jest chyba najwspanialsze uczucie! Jedziemy w dół. Pamiętając wskazówki brata, jadę na wyprostowanych
nogach, nie siadając wogóle na siodełko, by nie przyczynić się do pęknięcia przedostatniej dentki jaka istnieje w tych
okolicach Maroka. W pewnym momecie jedziemy takim
jakby płaskowyżem, droga jest całkowicie płaska, gdzieniegdzie trochę pod górę. I tu zaczyna wiać wiatr. Stojąc na pedałach czuję się jak żagiel a ponieważ wieje
fordewind (żeglarski wiatr z tyłu) jadę totalnie bez napędu nożnego. Świetna sprawa. Takie osobiste perpetum mobile, dar natury i ukłon w stronę naszych nieco zmęczonych
nóg...
Ale tu ładnie, wczoraj były kaniony rodem z Kolorado a dziś stepy i pustkowia mongolskie. To mi się podoba. Wogóle dzisiejszy dzień i dzisiejsze krajobrazy robią
na mnie ogromne wrażenie i później uznam, że był to dla mnie najpiękniejszy widoczkowo dzień. Pierwszą mieściną, oddaloną 40 km od naszego hoteliku ma być wioska
Agoudal. Ciągle wydaje mi się, że to już już wjeżdzamy do wisoki a tu okazuje się ze kolejne kilometry pustkowia przed nami. Pytam przejeżdzającego kierowcy ciężarówki
jak daleko jeszcze a on na to że jakieś 10 km. Mijamy pojedyńczy dom położony pod skałą w środku pustkowia, gdzie wiatr potrafi nieźle zawiać piaskiem w oczy. Michał proponuje wycieczkę do domku i zapoznanie się z jego mieszkańcami. Okazuje się, że mieszka
tam babcia, małżeństwo i ich córeczka. Niestety nie pozwalają nam na zrobienie sobie zdjęć, proponują, że mogą nas sfotografować. Bardzo chętnie, ale z małą! Dziewczynka
dostaje od nas batonika, a gospodarze przygotowują dla nas miętową herbatkę oraz placek. Miło sobie gawędzimy (!). Nagle babcia pokazuje na sowje bose nogi i buty Michała,
chyba jej się spodobały.
Niestety buty nam się przydadzą. Podobnie okazuje się, że babcia nie ma zębów, ale i w tej sprawie niestety nie jesteśmy w stanie pomóc. Za gościnę
odwdzięczamy się kilkoma dirhamami. Jednakże rodzinka okazuje się nieco namolna, bo babcia teraz chciałaby jeszcze kilka dirhamów dla córki. Uciekamy w te pędy grzecznie
dziękując za poczęstunek.
Jedziemy dalej. Wreszcie Agoudal. Tutaj droga gruntowa ma się zmienić w asfalt i za jakieś 40 km ma doprowadzić nas do Imilchil. Jest ok. 15.00,
wiec nie tracimy czasu na obiad i ruszamy dalej zastanawiając się nad opcją transportu. Jadnak okazuje się, że asfalt jest cudownie gładki i cudownie nachylony w dół
przez większość czasu, w dodatku ruch jest minimalny. Tak więc jedziemy rozkoszując się wodoczkami i machając do mijanych po drodze ludzi. Jedziemy piękną i dość
zieloną doliną, w dali widać szczyty które udało nam się dziś pokonać. Nagle z nieba zaczyna padać coś na kształt deszczu, jest jednak na tyle fajny że jego
krople docierają co najyżej do czubków naszych głów, wysychając zanim dosięgną asfaltu. Nie obejrzawszy się nawet mijamy tabliczkę z informacją ze do Imilhil
pozostało jakieś 15 km. Trzeba by się skomunikować z chłopakami, żeby już jakiś nocleg zamawiali w Imilchil bo jednak dotrzemy. Michał wysyła smsa. Okazuje
się, że jesteśmy pierwsi! Chłopaki zabawili dłużej w Agoudal na tażinie.
Bardzo malownicza droga. Wjeżdzamy do swego rodzaju kanionu, po obu stronach pietrzą się skały, a niektóre skalne formacje przedstawicielom płci meskiej przypominają co nieco. Michał
został z tyłu, pewnie robi fotki, więc zatrzymałam się na chwilkę by zrobić kilka fotek z kubkiem Komunikatora (moja fima macierzysta). Za chwilę widze że jedzie juz cała tróka.
I znów jesteśmy w komplecie. Dojeżdżamy do Imilchil. Zatrzymujemy się 'w centrum' na dużym rozstaju dróg (nie zaryzykuję słowa skrzyżowanie) i 'rozmawiamy' z napotkanymi Francuzami
(na środku rozgałęzienia - nikomu to nie przeszkadza). Radek wspomina coś o jeziorku położonym kilka kilometrów od miasteczka, kierujemy sie więc w jego stronę, może po drodze znajdziemy jakiś nocleg.
Hotelik jednak znajduje się dość szybko, niemalże 200 m dalej. Bardzo miły Pan zaprasza nas do siebie. Dostajemy wa pokoje. Oczywiście zamawiamy herbatkę i... kawę! Pan twierdzi że robi najlepszą. Faktycznie tak jest.
Jak miło po tylu kilometrach napić się dobrej kawy!Po odpoczynku robię pranie, muszę skorzystać z zakupionego proszku. Okazuje się że to mocny proszek, strasznie wysusza ręce... Pranko można powiesić
na dachu budynku. Budynek nie jest wyremontowany do konca (podobno po to by uniknąć płacenia podatku) a z dachu wystają drapieżnie grube druciska.
Oczywiście idąc z praniem po ciemku nadziewam się na jeden taki drucik,
i pal licho czyste spodnie, ale na mojej i tak już poobijanej nodze pojawia się kolekcja zdartej na czerwono skóry. No nic, zagoi się, ale warto zdezynfekować. Po czunnościach relaksacyjno-porzadkowych idziemy na
główną ulicę, chodzimy po sklepikach a ja i Michał szukamy jakiegos dobrego tażina. O tej porze (ok. 20.00) jest juz problem, ale nie poddajemy się i w koncu udaje nam się znaleźć jadłodajnię. Powiem szczerze,
że chyba zmęczenie wzięło górę bo z całej tek kolacji amiętam tylko wszędobylskie koty... Tażin pewnie jak zawsze był niczego sobie... Aha, komunikat ostatni: skoczyła sie wódka. Byc może nie ma zależności,
ale u niektórych zaczęły się kłopoty żołądkowe... w ruch poszedł poczciwy nifuroksazyd. Ale nie uprzedzajmy faktów, mój żołądek na razie jakoś sie trzyma, zobaczymy jutro...
Dystans dnia: ok. 75 km
Różnica wzniesień: 2000 - 2960 - 2350 m n.p.m.