Dzień szósty - 19 września 2012

Rano budzi mnie świt, słonko pięknie wspina się po krawędziach kanionu. Biorę aparat i chodzę po pomieszczeniach, dokumentuję wnętrza. Zapomniałam o zdjęciu naszej kibelko-łazienki, ale na szczęście Michał nie zapomniał. Na dole spotykam naszego gospodarza i jego brata, częstują mnie herbatką, jak mówią pobudzającą do życia. Pan godpodarz sprowadza mnie na dół do sklepu gdzie zaparkowaliśmy nasze rowery i oplata moją głowę niebieską chustą. No, teraz, gdyby nie dresik i żółte klapki wyglądałabym jak prawdziwa Berberka. Chyba się trochę podobam naszemu gospodarzowi, bo proponuje mi zamieszkanie z nim i zupełną zmianę swojego życia. Delikatnie acz zdecydowanie odmawiam. Idziemy na śniadanko. Jak zawsze miętowa herbatka, chlebek i coś do chlebka. Jest miło, robimy zdjęcia, ja mam nawet portrety z Panem gospodarzem, trochę chyba mnie onieśmielił. Po śniadanku idziemy jeszcze na dół do sklepu i dzielnie targujemy się o przedmioty ze srebra i nie tylko. Wszyscy razem
wynosimy stamtąd trochę biżuterii. Po zakończeniu transakcji rozbimy sobie jeszcze ostatnie wspólne zdjęcia z Bogumiłem, potem żegnamy się i odjeżdzamy.


Dziś wjeżdzamy wgląb doliny Dades, co oznacza przebicie się przez przełęcz położoną na wysokości 3000 m n.p.m. Zobaczymy gdzie dziś dojedziemy i gdzie będziemy spać. Droga jest dziś bardzo przyjemna, jest sporo odcinków z górki więc można utrzymać fajne tempo. W jeden z woisek zatrzymuję się przy przydrożnym sklepie z zamiarem kupienia proszku do prania. Nie mam pojęcia jak powiedzieć to po francusku ale mam szczęście, właśnie miejscowe kobiety kupują... proszek. Pokazuję więc na proszek dukając 200 [g]. Kobiety zadziwione moim wyborem wykonują gest przypominający pranie. Przytakuję, że tak, będę prać ręcznie! Przy czym jest kupa śmiechu oczywiście. Jedziemy dalej. Droga zaczyna się wspinać. Najpierw przejeżdża przez wioskę a potem pnie się serpentynami wysoko nad budynkami. Od wczoraj serpentynki mi nie straszne, więc wjeżdżam spokojnie, może nie pierwsza, ale jednak bez duszącej zadyszki i prowadzenia roweru. Na górze czeka nas miła niespodzianka - piękne widoki rodem z kanionu Kolorado, stwierdzam, że już do Ameryki jechać nie muszę. A teraz piękny zjazd! Dojeżdzamy do kolejnej wioski i tu pierwszy raz czuję co oznacza wiatr w plecy - dosłownie zero wysiłku przy lekkim podjeździe. Podjeżdżamy jakieś 3 kilometry wgłąb wioski do sklepu. Kupujemy i konsumujemy olbrzymie ilości wody. Po drodze spotykamy się z ciepłym przyjęciem ze strony lokalsów, pozdrawiają nas i uśmiechają się. Wracamy na właściwą, jak nam się wydawało drogę... Jakieś 10 km wśród sadów z jabłonkami i okazuje się, że właściwa droga prowadzi jednak przez te wioskę, w której właśnie byliśmy. Odwrót, ale za to wynagrodzony pięknymi widokami.

W wiosce decydujemy się na odpoczynek i obiadek. Zamawiamy jak zwykle tażina, jednak tym razem wersja nieco fastfoodowa bo z frytkami - ale trzeba przyznać że pycha! Wylegujemy sie na poduchach w cieniu małej wiaty. Po obiedzie brzuchy nam nieco spuchły więc niełatwo się jedzie. Do tego asfalt nam trochę szwankuje i co chwile jedziemy po mocno kamienistej drodze. Za wioską na podjeździe okazuje się, że złapałam gumę. Radek i Darek są już daleko z przodu, na szczęście Michał jest za mną i pomaga mi w wymianie dętki. Trochę to trwa więc chłopaki z przodu mają prawo się niepokoić, ale szybko ich doganiamy.


Docieramy do kolejnej wioski, gdzie budzimy żywe zainteresowanie, a szczególnie moja żeńska osoba. Dzieciaki stają się nieco bardziej natarczywe niż dotychczas, wręcz biegną za nami, a nawet łapią za sakwy. W jednej z wiosek zdaje się coś mi wyciągnęły nawet. Zatrzymujemy sie przed sklepem i czekamy na Michała, w tym czasie stłoczyła się wokół nas gromadka dzieciaków i proszą dosłownie o wszystko, od mapy po mój naszyjnik. Radek kupuje im cukierki, jednak to okazuje się niezbyt dobrym pomysłem, bo dzieciaki nie potrafią się podzielić "zdobyczą" a poza tym pielęgnujemy w nich mit "dobrego i bogatego wujka z Europy" i zachęcamy do jeszcze większej natarczywości. Gonieni przez gromadę dzieciaków dosłownie uciekamy z wioski. Ponieważ natarczywość wobec mojej osoby jest nieco większa, chłopaki asekurują mnie. Uff udało się... Dzień powoli ma się ku końcowi więc od kilku kilomerów rozglądamy się za noclegiem. Co jakiś czas miga nam tabliczka z czymś co przypomina nazwę hotelu.
Jedziemy tak i jedziemy, mijamy wioski i nieco niezrozumiałe znaki o jakims hoteliku, ale hoteliku nie widać. W końcu wjeżdzamy na kamienistą drogę. Słońce zaczyna zachodzić, ogrzewa kolory swoim pomarańczowym blaskiem. Nagle w środku pustkowia zaczyna się droga, widać że świeżo budowany odcinek. Nie zdążyliśmy się jeszcze nią nacieszyć, a tu droga się kończy. Myślimy o noclegu, szukamy miejsca na namiot. Szkoda, że nie ma tego hoteliku... douche chaud (gorący prysznic) byłby całkiem na miejscu. A tu nagle za zakrętem - niespodzianka! Nieopodal wyschniętego koryta rzeki pojawia się różowawy budynek i pisze na nim CAFE RESTAURANT. Jest!!! Na końcu świata, w środku puskowia, z pięknym widokiem na góry. Idę negocjowac cenę. Rozmawiam, a właściwie dukam po francusku z Panem w białej dżellabie. Próbuję zbić cenę, posługując się co nieco kartką i ołówkiem, ale Pan tłumaczy mi, że woda która jest na dachu kosztuje, podobnie prąd z generatora... W końcu, gdy skończyły mi się argumenty mówię przeciągle: "Sil vous plaaaaaait! Pan wybucha ogromnym śmiechem i macha ręką. "Zgoda, tylko już nie mów sil vous plait!" Robimy kilka pamiątkowych fotek z Panem, dogadujemy się co do porannego śniadanka i dostajemy pokoje, bardzo miłe zresztą. Jesteśmy tutaj jedynymi gośćmi więc można powiedzieć, że cały budynek jest nasz. Poznajemy też miłego Pana o imieniu Ali, który rano poda nam śniadanko. Idziemy jeszcze z Panem gospodarzem na zewnątrz i próbujemy rozmawiać o naszych krajach. Posiłkując się Włoskim (Radek) a i moim łamanym Francuskim jesteśmy w stanie coś niecoś się dogadać. Jest fajnie. Słońce zachodzi i robi się coraz zimniej. Nic dziwnego, dziś jestesmy przecież na wysokosci 2000 m n.p.m. - choć tego tu nie widać. Wieczorkiem łatam moje dwie dentki. Zjadamy też nasze zapasy suchej karmy. Tutaj niestety tażina nam nikt nie zrobi... Ale jest sklepik i można kupić wodę mineralną. Wieczór mija szybko, jeszcze tylko ciepły prysznic i można iść spać...




Dystans dnia: ok. 38 km

Różnica wzniesień: 1850 - 2100 - 2000 m n.p.m.