Dzień czwarty - 17 września 2012
Rano wstajemy dość wcześnie. Zjadamy tradycyjne śniadanko składające się z miętowej herbatki, chlebka, konfitury i odrobiny oliwy z oliwek.
Wyruszamy na oględziny kazby. Drzwi prowadzące do środka otwieramy wielkim kluczem. Faktycznie środek jest zachwycający. Pięknie zdobione ściany
przypominają te w Szkole Koranicznej w Marrakeszu. Zewnętrzna podniszczona elewacja budynku niczym nie zdradza takiego pięknego wnętrza. Po powrocie
pakujemy rowerki, robimy kilka pamiątkowych zdjęć z naszym gospodarzem, wymieniamy adresy i ruszamy. Dziś chcemy dotrzeć do Quarzazate, a po drodze
zobaczyć sławną kazbę Ait Benhaddou, gdzie nakręcono kilka znanych hollywoodzkich produkcji. Pierwszy odcinek oczywiście pod górkę. Mimo, że to sobota
mijamy dzieciaki idące do szkoły. Chłopcy i dziewczynki. Jeden Marokańczyk powiedział nam, że rząd zachęca rodziców na wsi do wysyłania
dziewczynek do szkoły, a nawet płaci pewną kwotę na zachętę. Zatrzymujemy się na zakręcie z pięknym widoczkiem na jeszcze piękniejszy
zjazd. Chłopaki zjeżdzają, robię im fotki - pełnia szczęścia.
Nasz gospodarz zapewnił nas że do Ait Benhaddou prowadzi nowa, asfaltowa droga. Początkowo jej nawierzchnia pozostawia wiele do życzenia, ale faktycznie,
im dalej tym lepiej. W tych rejonach nie spotykamy sklepików z pamiątkami, właściwie nie ma żadnych sklepów, jakiekolwiek restauracje są rzadkością,
do tego z reguły są zamknięte. Czasem mijają nas samochody terenowe. Widoczki sa piękne i zupełnie inne niż wczoraj. Cały czas jedziemy trawersem wzdłuż
zbocza, mijamy zapylone, rudawe wioski, ludzi na osiołkach, a w dole widać zieloną dolinę spijającą zapewne resztki wody, która być może jeszcze gdzieś
sączy się na dnie koryta. Po drodze spotykam panią z osiołkiem. Pytam czy mogę zrobić jej zdjęcie. Pani, znanym na całym świecie gestem pokazuje mi konieczność
zapłaty za sesję. Nie powinnam utrwalać w mieszkańcach tego zwyczaju, jednak negocuję cenę - trochę z przekory, trochę z ciekawości. Z 10 dirhamów pani schodzi
na 5. Wyciągam z kieszeni monety - przypadkowo akurat 5 i 10 dirhamów. Pani natychmiast wyrywa mi 10 dirhamów z ręki, nie chcąc słyszeć o 5. W takim razie koniec
transakcji, zabieram moje dirhamy
i odjeżdzam. Osiołków jeszcze trochę będzie po drodze, a może nawet bezinteresowni ludzie się znajdą. Nagle naszym oczom ukazuje
się cudny i bardzo długi zjazd. W takich momentach myślę sobie, że dobrze jest jechać właśnie w tą stronę, zresztą, nie ma się co zastanawiać - jazda! Michał
wyciąga kamerkę, mocuje do przedniego koszyka i jadąc za mną kręci filmik. Super!!!
Po kilkugodzinnej jeździe jesteśmy bardzo głodni. Zastanawiamy się czy nie poprosić w którejś wiosce o przygotowanie jakiegoś jedzonka. Jednak nie, to
mogłoby potrwać zbyt długo, jedziemy dalej. Mijamy większą osadę ze szkołą i kazbą. Jest też kilka sklepików z pamiątkami i z olejkiem arganowym. Są
też wielbłądy leniwie rozłożone na słońcu. Za wioską trafiamy na restaurację-hotel. Mają też basen (piscine) co podnosi ogólny entuzjazm ekipy. Zamawiamy
jedzonko. Jednak mają tylko berberian omlet - czyli taką jajecznicę z pomidorami i innymi warzywami - całkiem całkiem. Chłopaki idą się pochlupać. Nawet gitara jest
- można chwilę pobrzdąkać. Po obiadku, wypoczęci, choć z pełnymi i ciężkimi brzuchami, ruszamy dalej. Wyjeżdzam pierwsza, może uda mi się choć chwilę utrzymać w czołówce...
Wkrótce dojeżdżamy do celu. Kazba znajduje się na wzgórzu po drugiej stronie wyschniętego koryta rzeki. Niedlaeko stąd w mieście Quarzazate znajduje się wytwórnia filmowa. Kazba posłużyła jako
sceneria w wielu filmach: Gladiator, Król Persji, Klejnot Nilu, Aleksander...Postanowiliśmy zostawić rowery u przyjaznego Berbera, który prezentuje nam swoje dywany,
jeden z nich przedstawia alfabet języka berberyjskiego, litery przypominają trochę greckie. W Maroku, szczególnie na prowincji można często zobaczyć napisy w trzech językach: francuskim, arabskim
i berberyjskim właśnie. Rozmawiamy z Panem dłuższą chwilkę. Opowiada nam o kręceniu filmów w kazbie (sam tez brał udział jako statysta bodajże). Mówi, że zimą w tych okolicach jest
temperatura ujemna (ok. -5 stopni) i że na tą okazję również wkłada specjalną dżellabę - zimową (długi płaszcz z kapturem noszony przez mężczyzn). Sciany domostw są bardzo grube,
dzięki czemu w zimie zapewniają ciepło a latem przyjemny chłodek wewnątrz pomieszczeń. W domu przy krośnie pracuje żona tego Pana.
Pan mówi nam też o działaniu promieni słonecznych na tej szerkosci geograficznej - ponieważ padają one
bardziej prostopadle na naszą skórę niż w Europie, są bardziej
niebezpieczne. Dzięki uprzejmości Pana zostawiamy przy jego domostwie cały nasz dobytek i ruszamy na zwiedzanie. Pan sugeruje nam wejście od innej strony, żebyśmy nie musieli
opłacać wstępu. Idziemy we wskazanym kierunku, mijamy specjanie na potrzeby filmu wybudowaną bramę i wchodzimy do czegos co przypomina sad. Tam zrywamy i wcinamy świeżego
granata. Michał wspina się na palmę i zrywa daktyle. Ale fajnie.
Jednak zostaliśmy dostrzeżeni i wchodzimy do kazby oficjalnym wejściem. Na chwilę rozsiadamy się z Panem, który sprzedaje bilety i wymieniamy
kilka słów. Potem krążymy uliczkami kazby, oglądamy sklepiki z pamiątkami (których oczywiście tam nie brakuje). W kazbie mieszka na stałe
kilka rodzin, przechodzimy obok ich podwórek. Michał nawet zagląda do jednego wychodka. Wdrapujemy sie prawie na sam szczyt, prawie, bo tylko Michał
i Bogumił zdecydowali się na dalsze wdrapywanie na górę.
Po sesji foto na kilka aparatów wracamy do rowerków. Jedziemy. Po 100 m mój bagażnik zaczyna klekotać. Zgubiłam śrubkę. Dobrze, że mam zapasowe.
Droga robi się płaska i mało ciekawa, do tego wieje wiatr z przodu. Chyba jestem zmęczona, ciężko mi się jedzie. Darek częstuje mnie Snickersem -
psychicznie dostaję kopa, ale nie na długo niestety. Na rozstaju dróg, gdy jest godzina 18 i jeszcze 20 km do Quarzazate decyduję się wziąć jakiś
transport, boję się, że nie dokulam się przed zmrokiem, a i chłopaki mają ochotę przemieszczać się nieco szybciej. Łapię stopa i juz drugi pojazd
jest sukcesem, biały dostawczak z miłym Panem, który nawet nie chce zapłaty. Michał jedzie ze mną ze względów bezpieczeństwa. Po drodze miło dukam
sobie z Panem po francusku. Pan lubi wcisnąć pedał gazu i pędzi niezmiernie, szybko więc dojeżdzamy do celu. Na przedmieściach Quarzazate mijamy wytwórnie
filmowe - przemysł filmowy tutaj kwitnie. Wysiadamy i dziękujemy. Idziemy na herbatkę, a co. Ponieważ do zmroku nie zostało już zbyt wiele czasu zaczynamy
szukac noclegu. Pytamy o jakis kamping, na wszelki wypadek sprawdzamy też cenę w pobliskim hotelu. Po drodze nagle łapię gumę. Ach te krawężniki! Szybka
wymiana i jedziemy na kamping, właściwie nie ma problemu z dotarciem na miejsce. Szybko
załatwiamy sprawy formalne i znajdujemy miejsce dla siebie... na betonie.
Tu nie ma zielonej trawki pod drzewkiem. Nie powiem, że rozbijamy namiot, po prostu rozkładamy sypialnię i stawiamy na ziemi. Czekamy na chłopaków.
Dojeżdżają już po zmroku. I przywożą ze soba prawdziwy rarytas - piwko!!! Dla każdego po dwie puszeczki, tylko nie pamiętam marki. Od razu pijemy toaścik za kolejny udany dzień.
Bierzemy prysznic i jedziemy do miasta coś wciągnąć. Dajemy się skusić znajomemu zapachowi kurczaka z rożna i zamawiamy. Negocjajce trwają dość długo, bo my chcemy
zamwówić 1,5 kurczaka, ale tak nietypowo trochę bo ta połówka maiałaby zawierac dwie nogi zamiast nogi i skrzydła. Pan chyba ma nas lekko dość, ale nadal się uśmiecha. Jednak kurczak okazał się kiepski - jak dla mnie - niedość że strasznie tłusty to
jeszcze jakiś spalony... Fuj! Gdy tylko pojawiło się jedzonko, pojawiły się też koty - to takie charaktrystyczne tam zjawisko - jeden nawet pazurkami próbował się doprosić kęska...
Dystans dnia: 78 km (ja - 54 km)
Różnica wzniesień: 1800 - 1160 m n.p.m.