Dzień trzeci - 16 września 2012

Gdy budzi mnie śpiew muezina, jest jeszcze ciemno, nade mną roziskrzone gwiazdami niebo. Ale nie ma leżenia, trzeba wstać, bo autobus do Quarzazate odjeżdza o 7.30. Po krótkiej porannej toalecie wcinamy pyszne śniadanko, popijamy miętową herbatką i ruszamy.

Zaczyna się dzień. Szybko pokonujemy puste o tej porze uliczki, a na pustym placu, gdzie jeszcze wczoraj roiło się od straganów robimy sobie pamiątkowe zdjęcia na tle minaretu meczetu Kutubijja. Ruch uliczny o tej porze jest mały, jedzie się bardzo komfortowo!

Na dworcu odczekujemy parę chwil zanim pojawia się autobus. O, jest. Wołają nas. Czekamy. Przy autobusie kłębi się mnóstwo ludzi, poza pasażerami można zauważyć charakterystyczną grupkę mężczyzn, którzy stoją, krzyczą, wymachują rękami... To oni opracowują strategię załadowania wszystkich i wszystkiego do autobusu. Nagle autobus odjeżdża i zostawia nas z rowerami na stanowisku, podchodzi jeden z mężczyzn i każe nam się przenieść na inne stanowisko. Wszystko super, gdyby nie prawie półmetrowe krawężniki...

Na kolejnym stanowisku każą nam ściągać wszystko z rowerów, dodatkowo okazuje się że zamiast obiecanych 20 dirhamów za przewóz roweru dziś koszt wzrósł już do 50. Targujemy ostro, ale szef panów od logistyki nie daje się przekonać. No cóż, trudno. Ładujemy się do autobusu, podglądamy kolejne akty ekspresyjnej gestykulacji i w końcu ruszamy. Słońce nieśmiało przebija się przez mglisty poranek. Jeszcze jeden rzut oka na miasto.


Nie mogę się doczekać widoku gór, których niestety z Marrakeszu nie udało sie zobaczyć - powietrze było zbyt zamglone. W koncu są! Wyłaniają się. Strzelam zdjęcia przez szybę, nie bacząc na lekki brak przejrzystości. Przecież wszystko jest takie nowe! Droga zaczyna się piąć pod górę, zaczynają się serpentyny, a za każdym zakrętem piękne widoki. Trochę zmieniamy plany, jedziemy autobusem dalej niż zakładaliśmy
początkowo. Zamiast wysiąść w Ait Barka, decydujemy się podjechać do miejscowości Taddert położonej na wysokości 1650 m n.p.m. W sumie autobusem pokonujemy jakies 1200 m pionie na długości ok. 80 km. Wysiadamy. Niektórzy czują sensacje żołądkowe, a inni mają problem z mokrymi spodniami (gwoli wyjaśnienia - bo się usiadło przez przypadek na mokrym siedzeniu). Zakładamy sakwy i szykujemy się do drogi. Ale zaraz... trzeba przecież jeszcze coś zjeść. Idziemy do restauracji, w której posila się kierowca naszego autobusu. Serwują tam oczywiście tażina. Obok restauracji znajdują się dwa "sklepy mięsne" z których to czerpie się świeże mięsko do potrawy. Świeże, bo wisi na hakach, na
świeżym powietrzu, bez jakiegokolwiek schładzania czy opędzania od much. Baranina. Danie jest pyszne, po raz pierwszy i jak się potem okaże nie poraz ostatni doceniam smak tażina - w Marrakeszu to danie było zdecydowanie gorsze.


Po smacznym obiadku czas ruszać w drogę. Mamy do pokonania 650 m różnicy wysokości. Jest bardzo gorąco. Zostajemy rzuceni na głęboką wodę. Od razu za miasteczkiem serpentynki i cały czas pod górę. Chłopaki pojechali a ja swoim tempem jadę przedostatnia. Michał mógłby zapewne jechac szybciej, ale postanowił zwiedzać i kontemplować kraj w swoim tempie, a ja dzięki temu mam ten drobny komfort niejechania na szarym końcu. Serpentynki dają mi się we znaki. Chłopaków już dawno nie widać, ewentuanie migną gdzies tam wyżej ich koszulki. Co chwilę
wyprzedzają mnie samochody, trzeba przyznać, że to co wypisywali w przewodnikach o kierowcach wariatach to nie prawda, przynajmniej tutaj. Wszyscy sa bardzo mili, zagrzewają do walki, machają, pozdrawiają... a nawet robią zdjęcia. I kto tu jest atrakcją? Jadę na najniższym przełożeniu, jednak w pewnym momencie muszę odpocząć. Nogi i ręce mi sie trzęsą, wysiłek sprawia, że widze mroczki przed oczami. W plecaku znajduję jednak tabliczkę czekolady, którą na dworcu w Łodzi podarowała mi Asia i ta czekoalada zwyczajnie pomaga mi stanąć na nogi. Michał, który odpoczywa razem ze mną, własnie wszedł do wielkiej dziury na poboczu a teraz z niej wystaje i robi mi zdjęcia. To jadę. Okazuje się, że chłopaki czekają 100 m dalej, przy budce z pamiątkami, jakich tu nie mało. Pan wyskakuje z budki i zachwala kamiennego wielbłąda, którego jak mówi (albo jak zrozumiałam) wykonał sam. Po krótkich negocjacjach cena spada do 25 dirhamów. Zadowolona z zakupu wdaję się w konwesjacje z panem ze sklepu obok, który oferuje mi ... takiego samego wielbłąda. Pamiątkowe fotki z tym panem i z banerem komunikatora i ruszamy dalej. Tzn. ja ruszam się nieco wolniej, ale jednak wciąż pod górę. Widoki zmieniają się za każdym zakrętem. Chyba łapię właściwy wiatr, bo jedzie mi się jakby lżej. Mijam piękną równinę otoczoną szczytami. Na wyłysiałych zboczach pasą się owieczki, gdzie niegdzie widać ludzi. Na szczytach wszędobylskie słupy telekomunikacyjne. W Atlasie generalnie nie ma problemu z zasięgiem. Mijam człowieka idącego drogą. Gdy
odpoczywam jakis km dalej, człowiek ten zagaduje mnie, ale mój słaby francuski pozwala mi zrozumieć tylko tyle, że idzie on piechotą z Marrakeszu, bo nie ma pieniędzy na transport. Niestety już dziś nie pamiętam dokąd zmierzał. Dojeżdza Michał, chwilkę rozmawiamy, poznaję zalety przenośnej baterii słonecznej, będącej jednocześnie ładowarką do urządzeń. Jedziemy. I nagle zmyłka, bo gdy wydaje mi się, że to już przełęcz Tizi-n-Tichka, okazuje się, że przede mną jeszcze ostatni, decydujący podjazd. Jest! Wjechałam. 2260 m n.p.m. Chłopaki już czekają, zamówili miętową herbatkę w restauracji. W międzyczasie zostaję zaproszona przez jednego pana do odwiedzenia sklepu. Jak twierdzi ma żonę Polkę, pokazuje mi pocztówkę z Warszawy, a nawet zdjęcia, jednak gdy pytam go czy potrafi powiedzieć coś po polsku, mówi że nie. Podejrzane. Zakłada mi jakiś naszyjnik twierdząc, że to prezent. Jednak nie przyjmuję prezentu, to pewne, że nie będzie za darmo. Zdradzam panu imię kuzyna i oto już ten pan stoi na progu i na całą przełęcz się drze: Miiiiichał! Michał wsiąka w sklepie, ja idę na herbatkę.

Po herbatce jeszcze kilka pamiątkowych fotek i zjeżdzamy. Co to za zajazd!!! Serpentynki zdają się nie mieć końca. Dojeżdzamy do drogi skręcającej na miasteczko Telouet (wys. 1800 m n.p.m.), gdzie chcemy zobaczyć starą kazbę. Jest to węższa i rzadziej uczęszczana droga, w związku z tym nieco spada jej jakość. Ale zjazd jest bardzo przyjemny. Jedziemy teraz wzdłuż doliny rzecznej, niestety wody w korycie brak. W pewnym momencie zaczyna się spory podjazd i tu kapitulacja, nie dam rady. Prowadzę rower. Prawdę mówiąc chyba lepiej jechać niż pchać, bagażnik z sakwami strasznie ciągnie rower w dół. Po pokonaniu wzniesienia dostaję od Michala batonika i dzięki temu mam jeszcze trochę sił
na resztę dnia. Docieramy do Telouet. Szukamy noclegu. Pojawia się młody chłopak, który oferuje nam nocleg za 150 dirhamów od osoby z obiadem i śniadaniem. Negocjujemy. Chłopak jest nieustępliwy, proponuje nam, żebyśmy zobaczyli jego dom. Jedziemy za nim zakurzonymi uliczkami w tym samym pylasto-rudawym kolorze co sciany i dachy domostw. W końcu przechodzimy przez duże wrota i wchodzimy na wewnętrzny plac, wokół którego rozmieszczone są drzwi. Z jedej strony urządzone jest mieszkanie, gdzie chłopak mieszka ze swoją siostrą i jej rodziną, a z drugiej strony podwórza znajdują się pokoje. Całkiem tu miło. Woda jest, czysto jest, jedzenie i herbatka prawie na wyciągnięcie ręki. Ale 150 dirhamów to za dużo. Ostro negocjujemy. Niesustępliwość naszego gospodarza nieco nas zbija z tropu, ale Darek proponuje zdecydowane opuszczenie lokalu, co oczywiście jest tylko wybiegiem i działa piorunująco na gospodarza - bez dalszych negocjacji natychmiast godzi się na naszą cenę - 100 dirhamów od osoby. Popołudnie upływa nam na piciu herbatki, spacerku w stronę starej kazby (stwierdzamy, że to ruina), a nastepnie wizycie w lokalnym sklepie z dywanami. Pan, który nas tam zaprosił i twierdzi, że niczego nie chce nam sprzedać
zachwala swoje dywany, niestety ku naszemu rozczarowaniu nie ma latających... Pan pyta mnie jaki jest mój ulubiony kolor, niestety mój zielony zbija go z tropu - nie ma takiego na stanie! Handlarze w Maroku są bardzo przebiegli, niby nie chcą niczego sprzedać, ale mimo wszystko trzeba uważać żeby nie dac się wciągnąć w zawiłe konwersacje. Ale trzeba im przyznać, że najczęściej potrafią odpuścić.


Wieczorem przy tażinie rozmawiamy z naszym gospodarzem. Okazuje się że jest przewodnikiem i dużo wie o lokalnych atrakcjach. Obiecuje, że rano zabierze nas do kazby i opowiada o jej zdobionym wnętrzu. Nie chce nam się wierzyć, bo kazba wygląda raczej na ruinę...

Postanowiłam spać w jadalni na kanapach. Wkrótce po zgaszeniu światła robi się bardzo duszno, wychodzę więc ze śpiworka i nagle na nodze czuję coś, co po uderzeniu wydaje twardy, skorupiasty dźwięk... a że jest strasznie ciemno pozostaje tylko wyobraźnia... natychmiast sie zbieram i w te pędy lecę do pokoju, w którym śpi Michał... Niestety po bliskim spotkaniu z niezidentyfikowanym potworem, ta noc nie jest dla mnie zbyt relaksująca....





Dystans dnia: 36,5 km

Różnica wzniesień: 1650 - 2260 - 1800 m n.p.m.