Dzień jedenasty - 24 września 2012

ankiem, kto chce iść na suk wstaje wcześnie. Idziemy. Marrakesz jest zmoczony wczorajszym deszczem. Na ulicach nie jest za czysto więc robią sie nieco lepkie... Na suku kupuje kilka drobiazgów i kilka prezentów. Udaje mi się wytargować fajna cene za czajniczek do herbaty o nieco starym wyglądzie. Transakcja przebiega mniej więcej tak:

- Ile za ten czajniczek?
- 700 dirhamów.
- Aha, dziękuję.
- A jaka jest Twoja cena? (give me your price, give me your price)
- 100 dirhamów (pewny głos).
- O, nie, nie, nie. Zaproponuj więcej (O, no, no, no, give me more, give me more)
- 100 dirhamów.
- Zaproponuj więcej.
- 100 dirhamów.
- Ok, 500.
- Nie, 100.
- Zaproponuj więcej.
- 100 dirhamów.
- Ok, 250.
- Nie, dziękuję, to za drogo.
- Ok, jaka jest Twoja cena?
- 100 dirhamów, nie mam więcej (to była prawda!).
- Nie, nie, to za mało.
- Ok, to dziękuję (wychodzę ze sklepu).
- Ok, ok, ok.



Udaje mi sie kilka takich transakcji zakończyć sukcesem. Choć kto wie, może to pozorny sukces? Sprzedawcy często pytają skąd jestem, gdy mówię, że z Polski, wiedzą, że będę się ostro targować. Niektórzy znają polskie słowa np. "za darmo" - to już wiele mówi o zaciekłości w targowaniu naszych rodaków. Cóż, my Polacy tak mamy, jak mówi reklama Biedronki. Po zwiedzeniu suku ide jeszcze do banku wymienić trochę waluty. Okazuje się, że w kantorze trzeba dodatkowo zapłacić prowizję od wymiany. Nie spotkałam się z tym w banku więc polecam zdecydowanie banki do wymiany waluty. Po powrocie do hostelu pakujemy się. Składamy nasze pudła w kosteczkę i montujemy na bagażach. Wyglądamy teraz niemalże jak lokalsi z tymi załadowanymi rowerami. Jedziemy na dworzec, po 12 mamy autobus do Agadiru. Na dworcu taka sama jak zawsze odprawa, już nie robi wrażenia. W autobusie ucinamy sobie drzemkę. Nagle słychać potężny huk i autobus się zatrzymuje. Okazuje się że poszła opona. Pogubiliśmy jej resztki na odcinku ok. kilometra. Do tego wychodzi na jaw, że panowie obsługujący autokar nie mają odpowiednich narzędzi, by tą oponę wymienić. Z pomocą przychodzi im... Radek z narzędziami do roweru... Uratowani. Po godzinie stania na poboczu jedziemy dalej.


Zaczyna lać. Pyliste pobocza zmieniają się w błotne potoki. Zatrzymujemy się w jakimś miasteczku na 15 minut. Kupujemy jedzenie nakładane przez Pana palcami. Jakies frytki i kanapka z mielonym mięsem. Jemy już bardzo odważnie... W Agadirze jesteśmy w okolicach 17. Chcemy jechać w stronę oceanu. Trochę się gubimy, ale w koncu trafiamy na właściwą drogę. Po drodze zaliczamy znajomego i wszechobecnego McDonalda. Nawet miło jest zjeść coś niezdrowego. Ruszamy dalej. Niebo jest szare, ale na szczęście nie pada. Jednak powoli zaczyna zapadać zmrok. Dojeżdzamy do przedmieść Agadiru. Tutaj raczej nie znajdziemy noclegu, więc jedziemy dalej wzdłuż wybrzeża. Niestety zaczyna się część portowa i ciągnie się dość długo. Na rozstaju dróg spotykamy Pana i pytamy o jakiś camping. Pan mówi, że możemy jechać za nim on właśnie tam jedzie i to jakieś 2 kilometry. Super, to jedziemy. Mina zaczyna mi rzednąć po jakichś 5 km, a po 10 km jestem wykończona... Mam trochę dość wrażeń na dziś. Po kilku kolejnych kilometrach Pan doprowadza nas do bramy campingu. Uff. Jesteśmy. Idziemy zobaczyć nocny ocean. Trafiamy na ostatnie minuty otwarcia restauracji i zamawiamy kawę. Jest 22.00. Michał idzie się kąpać. Odważny. Rozbijamy namiot. A potem już tylko blask ogniska... Miły ostatni wieczór naszej przygody.