Dzień dziesiąty - 23 września 2012

Budzę się z lekkim bólem brzucha. Wychodzę przed budynek zobaczyć gdzie dotarliśmy poprzedniego wieczoru. Bardzo tu ładnie. Bardzo zielono, a zza drzew widać zieloną wstęgę wody dochodzącą do tamy. Schodzę na dół na śniadanie. Posiłki podaje się tu na wolnym powietrzu pod specjalnie urządzonym namiotem. Można położyć się na sofie i odpocząć. Ponieważ odczuwam lekkie sensacje mam ochotę na chwilę odosobnienia w namiocie. Spotykam tam jednak Mustafę, który bardzo dobrze mówi po angielsku więc ucinamy sobie pogawędkę. Mustafa twierdzi, że mam marokańską urodę i mimo, że ma żonę (została w domu), delikatnie mnie podrywa. Na szczęście zjawiają się chłopaki, mówię że Michał to mój mąż. Na koniec z grzeczności wymieniam się z nim adresem mailowym. Wyobraźcie sobie, że nawet później ze dwa razy coś napisał! Chłopaki korzystają z okazji i pytają Mustafę za ile wielbłądów by mnie kupił. Dobrze, że podał dość znaczącą liczbę, jestem warta z tonę wielbłądziej wełny, jednak chłopaki chyba zniechęceni są wizją karawany jaką musieliby poprowadzić do Polski, tak


więc transakcja nie dochodzi do skutku. W związku z tym po śniadaniu jest mi dane ruszać dalej na rowerze. Niestety śniadanie nie pomogło mi pozbyć się dolegliwości. Biorę to co mam na żołądek, żeby jako tako funkcjonować i nie opóźniać wspinaczki. Jedziemy najpierw na tamę, próbujemy zrobić tam kilka fotek, ale zostajemy wygonieni, bo obiektom strategicznym w Maroku zdjęć robić nie wolno. Dziś naszym celem są Cascades d'Ouzoud, piękne wodospady w sercu Atlasu Wysokiego. Można tam dojechać dwiema drogami, jedna jest bardziej ruchliwa i szeroka, a druga przez góry i węższa. Wybieramy tę drugą. Zaraz za campingiem rozpoczyna sie spory podjazd. Jedziemy w górę ponad 15 km. Jest bardzo ładnie, ale słońce i żołądek dają mi się we znaki. Udaje mi się pokonać górę. Czuję jednak, że dziś łatwo nie będzie. Po krótkim odpoczynku na szczycie zjeżdżamy ostro w dół w kolejną dolinę. Jedziemy wśród gajów oliwnych, znów jest inaczej niż poprzednio. Zatrzymujemy sie na rozstaju dróg i chowamy się przed upałem w czymś co przypomina przystanek autobusowy. Na drodze co chwilę pojawia się jakiś Pan na osiołku. Michał postanawia spróbować takiej formy transportu, podchodzi do jednego takiego Pana i ładuje mu się na osiołka - by dać do zrozumienia, że chętnie spróbuje przejażdżki. Na to zaraz znajdują się chętni, którzy przyprowadzają nam osiołka do jazdy próbnej za niewielką opłatą oczywiście. Oto nasz osiołek. Trochę oporny, ale pozwala się dosiąść.



Jednak nie łatwo się jeździ na osiołku. Trzeba wołać 'sit, sit, sit', ale niewprawnemu kierowcy momentami i tak trudno jest wymusić na osiołku by ruszał w drogę. A jak się już osiołkowi totalnie nie chce to ryczy tak, że jego głos niesie się przez cały Atlas. Na szczęście właściciel osiołka pomaga nam okiełznać zwierzę i przejażdżka dochodzi do skutku. Jednak w tym momencie doceniamy nasze posłuszne dwukołowe osiołki... Michał ponownie zdobył trochę orzechów włoskich, którymi sie ponownie zajadamy. Stwierdzamy, że chyba warto będzie wziąć tansport. Jestem za, bo dziś z moim żołądkiem nie jest najlepiej. Siedzimy więc i czekamy na okazję, miło sobie dukając z miejscowymi. Zatrzymuje się biały trak z budą. Trochę dla jaj pytam czy weźmie 4 rowery i nas. Kierowca mocno negocjuje cenę, ale w koncu, gdy widzi, że więcej nie wskóra, godzi się. Rowery zostają zapakowane na budę i dosłownie przywiązan do niej sznurkiem. Czy nie spadną wie już tylko opatrzność...


W samochodzie niektórzy przycinają komara. Droga jest bardzo ładna i bardzo zróżnicowana wysokościowo. Dziś nie przejedziemy zbyt wiele kilometrów na naszych osiołkach... Dojeżdzamy do wioski w bezpośrednim sąsiedztwie wodospadów. Pan pomaga nam wyjąć rzeczy i próbuje ze mną renegocjować cenę. Mówi, że to ja jestem tu szefem i mogę zmienić cenę. Niestety. Kończaca się wyprawa, a co za tym idzie budżet nie pozwalają nam na ustępstwa. Wioska jest mało ciekawa. Wszędzie pył i brud. Wybieramy się do przydrożnej oberży na powietrzu na obiad. Na hakach wiszą ubite barany. Zamawiamy taką baraninkę z grilla... A co nam jeszcze moze zaszkodzić? Odkąd nie ma wódki, prawie każdy ma jakieś dolegliwości żołądkowe. Mnie też cały czas muli. Michał stwierdza, że ma coś dla mnie... i wyciąga kilka kropel Jagermeistera! Uzbierało sie z pół szklaneczki. Chłopaki patrzą tęsknie na trunek, nie mam serca wypić tego sama, więc się dzielę. Po tej niewielkiej dawce alkoholu mój mózg jest nieco zmulony, ale przynajmniej żołądek znieczulony. Robimy sobie z Michałem sesję z mięsem barana. Przynoszą baraninkę z grilla. Trafił nam się chyba kiepski baran, bo jest tłusty i twardy, praktycznie mało zjadliwy. Fuj. Całości dopełniamy pierwszym surowm owocem na tej wyprawie - melonem. Cóż, gorzej raczej z żołądkami nie będzie.

Po obiedzie jedziemy zobaczyc wodospady. I w tym miejscu zderzamy się drastycznie z komercją. Mnóstwo ludzi, sklepiki, restauracje... no ale warto było, wodospady sa naprawdę piękne! Zobaczcie zresztą na zdjęciach. Tylko niebo dziś jakieś takie szare, jakby przed burzą. Po obejrzeniu atrakcji zaczynamy rozglądać się za jakimś tansportem do Marrakeszu. Robi się ciemno. Nikt nie chce nas zabrać. Nie wiemy dlaczego. Na poboczu stoją taksówki Grand Taxi - stare wiekie mercedesy. Tylko ich kierowcy sa gotowi nas wziąć i to za dość wysoką cenę. Szukamy dalej, ale nadal nikt. Potem okaże się, że przy przejeździe do Marrakeszu trzeba odwiedzić posterunek policji i zdobyć tymczasowe pozwolenie na przejazd w tamtą stronę. Będzie to pierwsze nasze zetknięcie z jakimiś granicami w tym kraju, jakąś dziwną biurokracją. Jesteśmy nieco załamani ceną za przejazd. Nagle zjawia się miły Pan policjant i oferuje nam pomoc. Negocjuje z taksówkarzem, który nieco spuszcza z ceny. No to ładujemy się do Mercedesa. Jak to w Maroku, wszystko jest możliwe. Pan się trochę boi, że porysujemy mu karoserię, ale udaje nam się tak zamontować rowery, żeby nie rysowały. Dwa idą na dach,
a dwa po rozebraniu mieszczą się w bagażniku. Sakwy i my upychamy się do środka. Ruszamy. Pan jedzie ostro serpentynami i ścina każdą z nich, praktycznie jadąc prosto. Powoli chyba przyzwyczajam się do marokańskiego stylu jazdy, bo teraz to mnie już tylko śmieszy. Pan co jakiś czas się zatrzymuje, żeby w ciemności.... zwymiotować. Ma coś z żołądkiem. Oferujemy nifuroksazyd, niestety niewiele pomaga i Pan jeszcze kilkakrotnie musi się zatrzymać. Zajeżdżamy na posterunek policji. Pan daje nam obejrzeć ozwolenie na przejazd. Potem przy drodze pozwolenie to kontrolują policjanci. Podczas jazdy zaczyna padać deszcz. Nawet w Afryce nas dopadło! Ponieważ szyba auta zrobiła się nieco brudna, a samochód nie jest wyposażony w płyn do spryskiwaczy, Pan radzi sobie sposobami domowymi: podczas jazdy odkręca butelkę wody i przez okno polewa nią przednią szybę. Pękamy ze śmiechu. Ale patent działa, oczywiście przy założeniu, że działają również wycieraczki. Tutaj działają na szczęście. Dojeżdzamy do Marrakeszu. Nadal pada. Dobrze, że mam ze sobą kurtkę przeciwdeszczową. Jedziemy do naszego hostelu. Mimo, że jest pełny, przyjmują nas pod swój dach. Dostajemy pokój gdzie zwykle urzędują pracownicy hostelu. Śpimy na kanapach. To miłe, że przyjmują wszystkich szukających noclegu... Jesteśmy zmęczeni więc szybko kładziemy się spać. Tuż za okienkiem naszego pokoju odbywa się dość głośna impreza, więc noc ta będzie dłuuuuuga....





Dystans dnia: ok. 20 km

Różnica wzniesień: 800 - 1159 - 730 m n.p.m.