Dzień drugi - 15 września 2012

Z Łodzi wyjeżdzamy około 3 w nocy. Michał podjeżdża najpierw po mnie, a potem jedziemy po Bogumiła. Do samochodu wchodzą 3 pudła z rowerami no i oczywiście my. Michał prowadzi przez całą noc. Na lotnisku Schönefeld musimy być już o 9. Ja i Bogumił śpimy całą drogę. O wchodzie słońca zajeżdżamy na miejsce. Musimy dostać się na parking, gdzie zostawimy samochód. GPS niestety wyprowadza nas dosłownie w pole. Zawracamy i po drodze mijamy sprzątającego Pana. Jedziemy i szukamy. Po wpisaniu dokładnego adresu, GPS ponownie wiedzie nas na manowce. Zawracamy, przejeżdżamy ponownie koło sprzątającego Pana, który staje się dla nas swoistym punktem orientacyjnym. Znów zawracamy, musieliśmy minąć ten parking. Przypadkowo wjeżdzamy na autostradę... a zjazdu jak nie ma tak nie ma... Jedziemy... W końcu jest i zjazd. W blasku wstającego dnia zwiedzamy wiejskie okolice Berlina. Jest nieco zabawnie, choć wcale niewesoło. W końcu wracamy do miejscowości z zakamuflowanym parkingiem i mijamy ponownie, nadal sprzątającego Pana. Michał idzie


zapytać o parking w przydrożnym motelu. Okazuje się, że parking jest... niedaleko sprzątającego Pana i już co najmniej ze dwa razy go minęliśmy. Zostawiamy samochód i jedziemy busikiem na lotnisko. Tam poznaję Radka i Darka. Idziemy się odprawić. Jeszcze tylko coś do picia i małe zakupy przed odlotem i idziemy do bramki. Samolot startuje o 12.30. Jest piękna pogoda. Chłopaki wpuścili mnie na siedzenie koło okna, więc mogę podziwiać widoki: ośnieżone Alpy, Jezioro Genewskie, potem Pireneje, dziwne kształty na ziemi hiszpanskiej, wreszcie Morze Śródziemne i jego wielki błękit, a potem... Afryka! To już. Na pierszy rzut oka nie różni sie wiele od Hiszpanii. Przelatujemy nad Atlasem, z ciekawością patrzę z czym przyjdzie nam się zmierzyć. Lekki przechył i skręcamy na Agadir. Samolot zaczyna się zniżać, pod sobą widzimy plantacje. Na drogach próbujemy namierzyć jakiegoś człowieka, zwierza lub pojazd, ale nie ma żywej duszy.


Wreszcie lądujemy. Lotnisko Al-Massira w Agadirze. Bardzo ciepło. Słonecznie, choć niebo jakby poszarzałe. Odprawa nie trwa długo. Przed lotniskiem czeka na nas busik, który zamówilismy z Marrakeszu. Pakujemy pudła i bagaże, wsiadamy i ruszamy. Przed nami 250 km jazdy autostradą. Na pierwszy rzut oka przedmieścia Agadiru nie wyglądają zachęcająco... Miasto w budowie. Jak się potem przekonamy jest to cecha większości miast i miasteczek... Za miastem zatrzymujemy się na stacji benzynowej, żeby kupić cos do picia. Kupujemy również chleb, prosto z pieca, charakterystyczny okragły placek. Bardzo dobry!:) Jedziemy. W busiku Pan kierowca próbuje nas wypytywać o różne rzeczy, ale konwersacja w języku francuskim idzie słabo. W koncu Pan zapuszcza wesołą muzykę marokanską i niesieni tym klimatem jedziemy dalej. Podoba mi sie wiatr we włosach, mijane widoki i ta muzyka... Zaczynam czuć smak przygody...;) a najlepsze jeszcze przecież przed nami!

Do Marrakeszu dojeżdżamy już po zmroku. Wysiadamy. Okazuje się, że musimy przenieść bagaże jeszcze jakiś kawałek, bo uliczka jest zbyt wąska, żeby wjechać tam samochodem. Od razu znajdują się chłopaki z wózkiem na nasze pudła i sakwy. Ustalamy cenę, chyba 20 dirhamów. Nasz hostel faktycznie zlokazlizowany jest w cichej, pustej i bardzo niepozornej uliczce. Gdy docieramy do celu okazuje się, że ustalona cena podwoiła się, teraz każdy z chłopaków chce 20 dirhamów. Jednak jesteśmy nieustępliwi. Jak umowa to umowa.

Nasz hostel to Riad Marrakech Rouge, mogę go zdecydowanie polecić jako świetną miejscówkę w Marrakeszu. Usytuowany w samym sercu medyny, kilkaset metrów od głównego placu i suków. Wspaniała atmosfera, świetny gospodarz Ali, który przyjmie pod swój dach każdego zbłąkanego wędrowca, nawet jeśli ten wcześniej zapomniał o rezerwacji. Do tego cena bardzo przystępna - za pokój 6 osobowy + śniadanie zapłaciliśmy po 80 dirhamów/os. Wchodzimy do hoteliku przez bardzo niskie drzwi. Wnętrze nas oczarowuje. Kolorowo, przytulnie. Nie bez powodu w nazwie hostelu występuje słowo Riad. Riady to tradycyjne marokańskie domy z wewnętrznym dziedzińcem, wokół którego rozmieszczone są wejścia do pomieszczeń. Tak też jest tutaj. Z dołu - z pokoju socjalnego - widać pierwsze piętro i balustradę, każdy pokój ma też swoje okno z widokiem na "dziedziniec". Na samej górze prowizoryczny dach z plecionki.

Bierzemy ciepły prysznic i ruszamy na miasto. Rowerami zajmiemy się jutro. Dla Europejskiego turysty ruch w uliczkach Marrakeszu może w pierwszej chwili wydać się bardzo chaotyczny. Klaksony, skutery wymijające slalomem ludzi i inne pojazdy tudzież zwierzęta w wąskich uliczkach... Docieramy do placu Dżemaa el Fna (plac straceńców) i tam szukamy czegoś do jedzenia. Szukac długo nie trzeba, jest mnóstwo kramików z jedzeniem
przygotowywanym na bieżąco. Jest tażin, szaszłyki brochette, kasza kuskus z warzywami, herbata mietowa z ogromna ilościa cukru i wiele wiele innych mniej lub bardziej identyfikowalnych rzeczy. Zamawiam tażina. Tażin to nazwa naczynia, w którym przyżądza się duszone mięso z warzywami. Naczynie to posiada specjalny komin, gdzie unoszaca się para ulega skraplaniu i wraca spowrotem do dania, dzięki czemu składniki nie ulegają wysuszaniu. Niestety to danie, które dostaję nie robi na mnie zbyt dobrego wrażenia. Jak się później okaże, dobre tażiny można zjeść przede wszystkim na prowincji, te w Marrakeszu w moim odczuciu wypadają stosunkowo słabo. Po posiłku zapijamy wszystko kilkoma herbatkami wypakowanymi cukrem i miętą - pycha! Radek decyduje się na wypicie świeżego soku z pomarańczy, reszta jednak ma obawy.

Krążymy po placu. Oglądamy kramiki z jedzeniem, suszonymi owocami, sokami. Przyglądamy się ulicznym występom. Wracamy do hostelu. Tam chłopaki wyciągają wszystkim znany płyn dezynfekujący i robimy porządki z naszą florą bakteryjną. No cóż, późno już, idziemy spać. Bogumił decyduje się nocleg na dachu... Po tym pełnym wrażeń dniu, mogę tylko powiedzieć... dobranoc...